To jeden mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości

– te historyczne słowa Neila Armstronga, które wypowiedział tuż przed zejściem z lądownika i postawieniem stopy na powierzchni Księżyca, znamy wszyscy. O czym możemy jednak nie wiedzieć, to skala wysiłku i inwencji w pokonaniu przeszkód natury technicznej oraz osobiste poświęcenie ludzi zaangażowanych w program.

Na szczęście w tym momencie pojawił się Damien Chazelle i naprawił tę sytuację. Reżyser znany z takich oscarowych filmów, jak Whiplash i La La Land, wziął tym razem na swój warsztat historie pozornie inną niż tamte, ale bardzo podobną. Jego Pierwszy Człowiek, który do kin w Polsce trafił 19 października, ukazuje fragmenty z życia Neila Armstronga wzięte z oficjalnej biografii astronauty napisanej przez Jamesa Hansena. Fabuła filmu zaczyna się, kiedy Neil przesiadł się na początku lat 60 z rakietowych samolotów do statków Gemini i Apollo, a kończy oczywiście na lądowaniu na Księżycu.

Poznajcie Armstrongów

Neil Armstrong nie był idealny, takich osób nie ma i na szczęście reżyser nie robi z niego kogoś innego. Był po prostu prawdziwy i, jak to ujął Hansen, wyznawał zasadę, że przywilejem jest przeżyć życie, będąc sobą. W filmie widzimy zarówno jasne i ciemne strony jego historii. Warto w tym miejscu wspomnieć, że po pierwszych pokazach pojawiły się zarzuty lansowane przez niektóre amerykańskie media, że jest on niepatriotyczny i przedstawia ważną dla kraju postać w złym świetle. Zmusiło to do reakcji samych synów Armstronga, którzy stwierdzili, że film nie mija się z prawdą.

Wcielający się w tytułowego pierwszego człowieka Ryan Gosling idealnie oddał charakter wyciszonego i oddalonego Armstronga. Udało mu się zarówno ukazać pewnego siebie inżyniera i pilota, ale również mającego widoczne problemy w relacjach międzyludzkich ojca i męża. Gosling pozwolił nam dosłownie wczuć się jego życie. Kiedy Neil opłakiwał śmierć córki Karen — my płakaliśmy również, kiedy kapsuła Gemini 8 wpadła w wirowanie — wspólnie szukaliśmy rozwiązania, a kiedy rakieta Saturn V mknęła coraz wyżej i wyżej — wraz z nim wyglądaliśmy czerni kosmosu w małym okienku statku Apollo 11.

Neil (Ryan Gosling) informuje Janet (Claire Foy) o tym, że poleci w kosmos.

Claire Foy, doskonała królowa Elżbieta z serialu The Crown, zagrała równie dobrze, jeśli nie lepiej w roli Janet Armstrong, żony Neila. Wbrew wszystkiemu, co ich różniło, charaktery i historia, przyciągali się nawzajem, a co pięknie ukazała kończąca film scena – razem, chociaż oddzieleni niewidzialną barierą. Claire Foy zaprezentowała obszerny warsztat aktorski, od szczerego uśmiechu i radości, po łzy i cierpienie, ale największe wrażenie wywarła u mnie sekwencja scen, gdzie zaczyna powoli uświadamiać sobie, że Neil może nie wrócić ze swojej księżycowej odysei.

Buzz i Gus

Pozostali aktorzy również pokazali się z najlepszej strony. Corey Stoll jako Buzz Aldrin przekonał mnie całkowicie – szczególnie jego szczere komentarze, które raziły wszystkich, ale nie ukrywam, że z księżycowej dwójki zawsze lubiłem go bardziej. Warto wspomnieć również Shea Whighama, znanego z serialu Zakazane Imperium, który zagrał Gusa Grissoma. Udało mu się wyciągnąć emocjonalnie wszystko, co tylko możliwe z ostatnich chwil załogi Apollo 1, w tym kultową linię „Jezu Chryste, mamy lecieć na Księżyc, a nie możemy porozmawiać z budynkiem obok”, tuż przed tragiczną katastrofą.

Kadry, scenografia, modele oraz ta niewielka ilość efektów specjalnych stoją na najwyższym poziomie. Dominują ujęcia z bliska, które dały aktorom duże pole do popisu umiejętności. Chazelle postarał się, abyśmy sami poczuli się jak astronauci. Kosmos widzimy przez małe okienko statku i z kabiny samolotu, lądowanie na Księżycu oglądamy z perspektywy kamer lądownika, słyszymy te same dźwięki, czujemy drgania potężnego silnika rakiety. Podczas testowania systemu pilotażu lądownika dosłownie czułem lęk wysokości, kiedy to Armstrong unosił się coraz wyżej od ziemi.

Film jest w pewnym sensie klaustrofobiczny i tak też musiał czuć się możliwe Armstrong. Zamknięte i małe stateczki kosmiczne, a w domu presja na to, aby był tam myślami z rodziną. Dopiero na Księżycu znalazł odrobinę przestrzeni dla siebie.

Filmowa załoga Apollo 11, od lewej Neil Armstrong (Ryan Gosling), Buzz Aldrin (Corey Stoll) i Michael Collins (Lukas Haas)

Whitey on the Moon

W filmie znalazło się również odrobinę czasu na pokazanie ówczesnej krytyki wobec finansowania tak kosztownego programu przez rząd. Słyszymy te argumenty zarówno od polityków, jak i młodych ludzi, a najbardziej pamiętliwym obrazem tego była oczywiście scena, w której czarnoskóry chłopak recytuje, że biali lecą na Księżyc, a on nie może pozwolić sobie na wizytę u lekarza czy opłacenie rachunków. Co ciekawe, a czego nie pokazano już niestety w filmie, podczas startu misji Apollo 11 odbył się w kierunku Centrum Kennedy’ego marsz sprzeciwu przeciwko złym priorytetom państwa, w którym wzięło udział około 500 osób, a prowadził ich wielebny Ralph Abernathy, następca Martina Luthera Kinga.

Muzyka!

Liczę, że jedna ze statuetek oscarowych, na które film definitywnie zasługuje, trafi do Justina Hurwitza odpowiedzialnego za ścieżkę dźwiękową. Krótko mówiąc, była ona nieziemska. Motyw przewodni stale przebijał się w różnych formach podczas kluczowych scen, czasem głośniej, a czasem subtelnie w tle. Usłyszeliśmy przeszywający do szpiku kości „Spin” podczas wirowania statku Gemini, „Docking Waltz” wzorowany na Odysei Kosmicznej, emocjonujący „Landing”, bez którego scena lądowania nie byłaby taka sama, czy odrobinę metafizyczny „Moon Walk”.

Warto? Nie warto?

Kultura masowa jest jednym z najlepszych narzędzi promowania idei, a dzięki Pierwszemu Człowiekowi i filmom mu podobnym, jak np. Marsjanin, zainteresowanie kosmosem może rosnąć. O to, nie ukrywajmy, przecież w tym wszystkim chodzi. Im więcej osób będzie spoglądało w górę, na Księżyc, tym szybciej tam polecimy i miejmy nadzieję – zostaniemy. Film oceniam bardzo wysoko, niezależnie od skali punktacji, daję najwyższą notę, a za scenę Buzza Aldrina skaczącego po Księżycu jeszcze jeden dodatkowy punkt.

Książka Hansena, na podstawie której oparty jest film, nie była dotychczas dostępna w rodzimej wersji językowej, ale dzięki wydawnictwu Wielka Litera pojawiła się tuż przed jego premierą. Definitywnie warto po nią sięgnąć, aby dowiedzieć się więcej o Neilu Armstrongu oraz pionierskim programie Gemini i Apollo. Jej recenzja już wkrótce!

Ale to jeszcze nie koniec.

Dla pasjonatów kosmosu Pierwszy Człowiek jest pozycją obowiązkową do obejrzenia. Niezależnie czy się będzie podobać czy nie. Wszyscy w redakcji We Need More Space zobaczyli film jak najszybciej się dało. Pełna recenzja może być jednak tylko jedna. Dlatego do swojej recenzji dołączam także kilka słów komentarza od reszty redaktorów We Need More Space.

Radek Grabarek: podziwiam za kunszt opowiedzenia historii, której finał wszyscy znają

Film urzekł mnie klaustrofobicznymi kadrami, skupieniem się na tym co i jak widział pojedynczy astronauta. Nie jest to film opowiadający całą historię amerykańskiego programu kosmicznego. I dobrze. Bo tę… Wszyscy znamy. My pasjonaci kosmosu ze szczegółami, a reszta publiki bardziej ogólnie. I tu wychodzi kunszt reżysera i autora scenariusza. Jak bowiem opowiedzieć w zajmujący sposób historię, która ma trzymać w napięciu, skoro wszyscy, absolutnie wszyscy wiemy jak się skończy? To nie lada sztuka. Na szczęście w przypadku Pierwszego Człowieka udało się to zupełnie.

Małgorzata Bień: dla pasjonatów kosmosu to absolutnie pozycja obowiązkowa

Pierwszy Człowiek to film naprawdę dobry. Choć film skupia się na postaci i doświadczeniach Neila Armstronga, dobrze pokazuje wzloty i upadki wyścigu na Księżyc. Seans daje nam ułamek odczuć, jakie musieli mieć astronauci zamknięci w małych kapsułach kosmicznych, klaustrofobię, zaufanie do sprzętu, gdzie każda śrubka może decydować o życiu i śmierci. Bardzo mi się podobało, że pojawił się lot Gemini 8, który jest mało znany poza gronem astro-freaków, a jednak był bardzo ważny (zwłaszcza jeśli chodzi o umiejętności i opanowanie Armstronga). Znakomite są powolne sceny przygotowań do lotu, ubieranie skafandrów, okablowania itp. Uświadamia złożoność całego procesu. Doceniam również umieszczenie w filmie kodu błędu 1202 z misji Apollo 11. Zjawiskowe i niezapomniane są natomiast kosmiczne sceny w stylu Odysei Kosmicznej oraz wieńczące cały trud sceny z powierzchni Księżyca. Tu twórcy wykorzystali fantastyczny motyw, gdzie muzyka milknie, podczas gdy oglądamy panoramę księżycową. Ten moment zrobił chyba na mnie największe wrażenie. Przy okazji ładny ukłon w stronę faktu, że w Kosmosie dźwięk się nie rozchodzi. Co do słynnej sceny wbijania flagi, której nie ma — osobiście myślę, że to dobry zabieg. Film jest o pierwszym człowieku na Księżycu, a nie o pierwszym Amerykaninie ani Zimnej Wojnie. Dzisiaj warto patrzeć poza dawnymi podziałami.

Karolina Gawlik: dwa wyjątkowe momenty

Ekipa WNMS powiedziała już wszystko, co chciałam podkreślić: niesamowitą pracę dźwięku (a przede wszystkim jego braku), skupienie autorów na psychice i osobowości głównego bohatera, minimalizm efektów. Natomiast mogę opowiedzieć dwa momenty podczas tego seansu, które wywarły na mnie ogromne wrażenie.

Pierwszy: Film dobiega końca, myślę sobie: no fajny, bardzo fajny, ale to nie „Interstellar” ani „Arrival”. Po czym przychodzi ostatnia scena. Siedzę w fotelu do końca napisów, kino już dawno puste, oczy mi sie pocą.

Drugi: Główny bohater jest na pierwszej rozmowie w NASA, komisja pyta go o to, po co latać w kosmos. Padają słowa, przez które mam ciary na kolejne pięć minut filmu: I don’t know what space exploration will uncover, but I don’t think it’ll be exploration just for the sake of exploration. I think it’ll be more the fact that it allows us to see things. That maybe we should have seen a long time ago. But just haven’t been able to until now.