20 lipca 1969 roku Neil Armstrong i Buzz Aldrin wylądowali na zrytej niezliczoną liczbą kraterów powierzchni Księżyca. Setki milionów ludzi na całym świecie oglądało przesyłane przez nich obrazy opustoszałego obcego globu, pozornie łopoczącej amerykańskiej flagi oraz wsłuchiwało się w głosy astronautów, którzy starali się opisać coś, czego do końca raczej nie da się opisać. Załoga misji Apollo 11 dotarła tam, gdzie dotychczas nie dotarł nikt. Niewielu pamięta już o tym, że kilometry ponad pierwszymi ludźmi, daleko poza kadrem kamer w statku Columbia, krążył wokół Księżyca jeszcze jeden człowiek — Michael Collins. Jego rola w tej wyprawie była nie mniej ważna niż załogantów na powierzchni. To właśnie o niej, ale też o tym wszystkim, co doprowadziło go tak daleko od domu, opowiada w swojej autobiografii „Niosąc płomień. Podróże astronauty„, która została wydana po raz pierwszy w Polsce.
Michael Collins – Ten trzeci
W przeciwieństwie do swoich kolegów po fachu, Mike Collins nie poświęcił zbyt wielu stron na rozpamiętywanie młodości i szukanie tam osób czy wydarzeń, które zwróciły jego uwagę ku niebu. Historia astronauty zaczyna się w osławionej bazie Edwards, mekce pilotów, którzy chcieli zrobić karierę w Siłach Powietrznych i latać najlepszymi dostępnymi maszynami. Jego droga tam nie była prosta ani krótka. Wiodła przez wiele innych lotniczych jednostek rozrzuconych po terytorium całego USA. Mimo że Collins skromnie opisuje siebie, swoje doświadczenie oraz umiejętności, a czasem nawet je kuriozalnie umniejsza, to właśnie one i ciężka praca zaprowadziły go do bazy Edwards na kalifornijskiej pustyni Mojave.
Kilkadziesiąt stron dalej, kiedy już poznaliśmy trudy szkolenia i uroki oblatywania samolotów, czas na rekrutację pilota Collinsa do korpusu astronautów. Shepard leci w kosmos, potem Grissom, a kolejny po nich John Glenn okrąża trzykrotnie planetę w niewyobrażalnie krótkim czasie. Imponujące, prawda? Nie dla wszystkich. Mimo rosnącej popularności Siódemki Merkurego doświadczeni oblatywacze lekceważą NASA. Collins nie popełnia tego błędu i jak tylko rusza nabór do nowej grupy astronautów składa swoje papiery. Konkurencja jest spora, kryteria wyboru niejasne, a odzierające z godności badania medyczne niczego nie ułatwiają. Za pierwszym razem się nie udaje, ale niedługo później rusza kolejny nabór. Tym razem Mike, jak wiemy, dostaje się!
Resztę książki, dość znaczną pod względem objętości, Collins poświęca na lata spędzone w korpusie astronautów. Kolejno autor opowiada o swojej pracy, kolegach z korpusu, pierwszym locie i spacerze w przestrzeni kosmicznej w misji Gemini X, zarysowuje trudne początki programu Apollo, aż dociera do wyprawy 11. Samemu lądowaniu na Księżycu poświęcono znacznie mniej miejsca niż podróży przez pustkę, którą omawia z najdrobniejszymi szczegółami. Wydarzenia oraz postacie, o których czytelnicy mogli usłyszeć lub przeczytać w innych książkach z perspektywy Collinsa nabierają nowych barw, a duże znaczenie ma także potraktowanie ich jego swobodnym poczuciem humoru. Jego wspomnienia dopełniają historię wyprawy na powierzchnię Srebrnego Globu opowiedzianą przez Armstronga i Aldrina. Warto je poznać.
„Niosąc płomień” rozpoczynamy od lektury trzech interesujący przedmów do tej książki, pierwszej napisanej jeszcze w 1974 roku, kolejnej w 2009 i ostatniej do tegorocznego wydania. Dzięki nim poznajemy zdanie Collinsa na wiele spraw, jak zachodzące na przestrzeni dekad zmiany w społeczeństwie czy stan środowiska. Autor dzieli się z czytelnikiem także swoją opinią na temat przyszłości załogowej eksploracji kosmosu. Nie widzi on potrzeby w wysyłaniu człowieka ponownie na Księżyc, do czego szykuje się obecnie NASA i zagraniczni partnerzy agencji, celem dotarcia później na Marsa. Collins obstaje raczej za bezpośrednią wyprawą załogową na Czerwoną Planetę. Jego uzasadnienie przyznam, że ma sens, mimo że stoi jawnie naprzeciw moim mocno lunocentrycznym poglądom. Dajcie nam znać po lekturze książki czy się z nim zgadzacie.
Czy warto kupić „Niosąc Płomień”?
O książce potencjalnemu czytelnikowi warto powiedzieć dwie rzeczy. Po pierwsze, możesz otworzyć ją na dowolnej stronie, przy moim kartkowaniu tuż po zakupie była to strona numer 54, przeczytać i dowiedzieć się z niej czegoś ciekawego, bez potrzeby zagłębiania się w resztę rozdziału. Na wspomnianej stronie natrafiłem na wymianę zdań między kierownikiem projektu nowego samolotu a testującym go pilotem. Z tego krótkiego fragmentu byłem w stanie wyobrazić sobie, jak wyglądała praca jednego i drugiego, a także czemu nie zawsze się układała. Po drugie, Collins książkę napisał samemu, bez pomocy autora widmo i nadmiernej redakcji, a co widać po prostym, przystępnym języku. Lektura jest przyjemna niezależnie czy pochłaniamy ją rozdział za rozdziałem, czy zaglądamy do niej raz na jakiś czas i kilka stron.
Co można powiedzieć o samym rodzimym wydaniu? Wydawnictwo Astra stanęło na wysokości zadania. Okładka została ładnie zaprojektowana i definitywnie widać, o jakim płomieniu pisze Collins. Ciekawy dobór czcionki w tytule, szczególnie wersja na boku dobrze się prezentuje. Tekst przejrzyście rozłożony na stronach, papier konkretnej gramatury, a czytanie nie męczy wzroku. Jedyne co mogłoby być lepsze to jakość zdjęć, ale nie jest to rzecz, która aż tak przeszkadza w czerpaniu przyjemności z lektury.
Jeśli wszystkie inne tytuły z księżycowej serii wydawnictwa zostaną tak wydane – zapowiedziano już trzy kolejne pozycje: „Apollo 13” James Lovell i Jeffrey Kluger; „Apollo 8” Jeffrey Kluger i „Człowiek na Księżycu – program Apollo” Andrew Chalkin – to na pewno znajdą się na mojej półce.
Zdecydowanie polecam!
Książkę możesz kupić bezpośrednio w wielu księgarniach – lubimyczytac.pl
Kosmiczne Książki – to nowy dział na WNMS, gdzie pokazujemy najciekawsze książki dla fana eksploracji kosmosu, astronomii i nauki. Wybieramy książki dla dzieci, młodzieży i starszych miłośników zgłębiania wiedzy o wszechświecie.